Czekając na drugą falę
Amerykański rynek pracy przeżywa obecnie największe
wstrząsy w swojej długiej historii. Niektórzy wprawdzie próbują
bagatelizować sytuację, twierdząc, że – ho, ho – w dawnych czasach Wielkiej
Depresji okoliczności były dużo gorsze. Może i były, ale nie mamy na to
dostatecznie dokładnych statystyk. 90 lat temu nie gromadzono bowiem tak
dokładnych statystyk.
Ogólnie pisząc o zjawisku zwanym „amerykański rynek pracy” trzeba
przedstawić kilka liczb.
Przede wszystkim obecnie (stan na czerwiec) w Stanach
Zjednoczonych udział osób pracujących w ogólnej liczbie obywateli w wieku
produkcyjnym (16 – 64 lata) wynosi 60,8% (dane za maj). To i tak nieźle, bo
w kwietniu było blisko przebicia granicy 60%. Oznacza to, że jeśli chodzi o
odsetek osób uznawanych za pracujących, Ameryka sięgnęła początku lat 70. XX
wieku.
Powyższe procenty mówią nam tylko tyle, że na 260
milionów Amerykanów w wieku produkcyjnym, faktycznie zainteresowanych pracą
jest tylko 158 milionów. Z czego – według danych za maj – płatne zajęcie
ma 137 milionów, a bezrobotni to blisko 21 milionów obywateli.
Stopa bezrobocia na poziomie federalny wynosi 13,3% i
jest o niebo lepsza niż kwietniowe 14,7%. Chciałbym w tym miejscu zwrócić
uwagę, że w niedużym przybliżeniu tylko jedna osoba na dwie (w wieku
produkcyjnym) ma zatrudnienie.
Warto w tym miejscu opisać podział rynku pracy na sektory.
Według danych za rok 2018, zdecydowaną większość zatrudnionych skupiały
usługi – 80%, w przemyśle pracowało blisko 13% Amerykanów, samozatrudnieni
stanowili nieco ponad 5,5%, a w rolnictwie zajęcie miało jedynie 1,5%
obywateli Stanów Zjednoczonych.
Elastyczność jest słowem, które najlepiej opisuje
amerykański rynek pracy. Przy normalnej stopie bezrobocia na poziomie 3
do 5%, można powiedzieć, że każdy kto chce znaleźć płatne zajęcie może to
zrobić. Być może będzie to wymagało dłuższych dojazdów, przeprowadzki lub
zmniejszenia uposażenia, ale to raczej praca czeka na człowieka.
Wprawdzie analitycy ekonomiczni zwracają uwagę, że
przez lata rósł odsetek osób pozostających poza rynkiem pracy, płace
pozostawały w stagnacji i kurczyła się pula dobrze płatnych stanowisk
(czy w ogóle etatów), ale wszyscy przywykli, że tak musi działać gospodarka
rynkowa. I nie należy jej zakłócać budową socjalnej sieci wsparcia.
Niestety, przyszedł wredny koronawirus i cały misterny
mechanizm amerykańskiego rynku pracy runął jak domek z kart.
Pewne mieliście szansę dostrzec migające co tydzień dane, że
w Ameryce powiększa się liczba osób zgłaszających się po zasiłek dla
bezrobotnych. Ze stabilnych 200-250 tysięcy urosło do ponad trzech
milionów, potem do blisko 7 milionów, tydzień później nadal było powyżej
6 milionów. Nawet gdy liczba osób zgłaszających się po zasiłek malała z
tygodnia na tydzień, cały czas były to spadki mniejsze niże wydawało się
rynkowym analitykom. Nawet ostatni odczyt jest ponad 5cio krotnie wyższy od
normalnego poziomu sprzed pandemii.
Dlaczego rynek pracy w Stanach Zjednoczonych przeżywa tak
wielki szok?
Głównie z powodu sposobu w jaki administracja federalna
postanowiła pomóc zagrożonym przedsiębiorcom i pracownikom. W normalnych
warunkach bezrobotny – a żeby się nim stać, trzeba zostać zwolnionym z
poprzedniego miejsca pracy (samodzielna rejterada nie daje statusu
bezrobotnego) – otrzymuje przeciętnie kwotę około 380 dolarów tygodniowo.
Napisałem średnio, gdyż są to świadczenia wypłacane przez
poszczególne stany, a każdy ma inną politykę w tym względzie. Jak również inaczej
wycenia bycie bezrobotnym. Najbardziej skąpe są władze Massachusetts,
które oferują co tydzień 213 dolarów, najhojniejsze – Missisipi z
kwotą 555 dolarów.
Niezależnie od wypłacanej kwoty – nie ważne jak
bardzo działaby ona na polskie umysły, poziom świadczeń zazwyczaj plasuje
beneficjenta w okolicach płacy minimalnej, co ma zachęcać od szukania
nowego miejsca zatrudnienia.
Tymczasem dzięki koronawirusowi rząd federalny postanowił
podbić stawkę zasiłku o 600 dolarów tygodniowo, tak więc w naszym
przykładzie bezrobotny z Massachusetts
mógłby liczyć na 813 dolarów, a zwolniony z pracy w Missisipi na ponad 1155
dolarów. W obu przypadkach są to kwoty nie do pogardzenia, a otrzymywanie
ich przez rok lokowało by beneficjentów w klasie średniej.
W momencie, gdy administracja Donalda Trumpa ogłaszała
podwyższenie kwoty świadczenia dla bezrobotnych, zorientowani na
elastyczność zatrudnienia i dobrobyt pracowników pracodawcy zwolnili swoje
załogi. Część z nich twierdziła, że działa na korzyść byłych zatrudnionych,
by mogli oni jak najszybciej zgłosić się po świadczenia. Nie było to tak
krótkowzroczne, jak może się wydawać. Przy dużej liczbie bezrobotnych,
szturmujących stanowe kasy, szybko okazało się, że pieniędzy nie
wystarczy dla wszystkich i trzeba zaciągnąć pożyczki w Waszyngtonie, aby
sfinansować świadczenia.
Analitycy rynku pracy są zgodni, że podwyższenie kwoty
świadczeń dla bezrobotnych było jednym z powodów gigantycznej fali zwolnień,
które nadwyrężyło amerykańską gospodarkę. Prawdopodobnie gdyby ustawodawcy na
Kapitolu przekierowali wsparcie w taki sposób, jak to miało miejsce w krajach
europejskich - gdzie rząd brał na siebie wypłatę części pensji - nie doszłoby
do rażącego wzrostu bezrobocia.
Oczywiście jak na całym świecie pandemia dotknęłaby
amerykański sektor usługowy. Trudno sobie wyobrazić działalność:
restauracji, branży turystycznej, hoteli, lotów pasażerskich, handlu
detalicznego i usług osobistych w dobie koronawirusa w pełnym wymiarze czasu i
przy pełnym zatrudnieniu. Dlatego właśnie, jako pierwsze, pod nóż poszły posady
tak zwanej pierwszej linii frontu, czyli mające styczność z klientem. Póki co
redukcja etatów kierowniczych stanowiła nie więcej niż 15% likwidowanych
stanowisk niższego szczebla.
Jednak jak twierdzi ekspertka rynku pracy z Bloomberga,
powołująca się na własne analizy, Jelena Szuljatiewa, o czym piszą jej
koledzy z redakcji: Katia Dmitrieva, Reade Pickert, Alex Tanzi i Cedric Sam, wielkie
wstrząsy dotyczyły tylko pierwszej fali. Zarówno ataku koronawirusa, jak i
zwolnień. Tymczasem druga fala redukcji etatów, zostanie uruchomiona wraz z
odmrażaniem się gospodarki.
Szuljatiewa twierdzi, że wraz z powrotem do możliwości
działania spadnie bezrobocie i liczba ludzi pobierających zasiłki. To już
widzimy dziś. Oczywiście, ponowne otwarcie będzie wymagało zatrudnienie
przynajmniej części zatrudnionych pracowników. Nie wszystkich, bo co już
widzimy we własnym otoczeniu, klienci nie są do końca przekonani, że w nowej
rzeczywistości warto korzystać z restauracji, klubów fitness czy kin. To
oznacza niskie dochody przedsiębiorstw, które staną przed kolejną rozterką:
zamknięciem działalności lub dalszą – bardziej selektywną – redukcją etatów.
Wraz ze spadkiem popytu, a co za tym idzie sprzedażą,
uzyskanie progu rentowności – nawet nie wspominając o dowiezieniu
tegorocznych planów zysków – będzie niemożliwe bez weryfikacji miejsc pracy.
Z pewnością bardzo potrzebni będą pracownicy pierwszej linii, nawet w
zmniejszonym wymiarze, aby generować jakiekolwiek przychody. Tak więc, aby
uzyskać pożądane oszczędności, cięcia muszą sięgnąć posad kierowniczych.
Równolegle z odmrażaniem gospodarki, fala zwolnień będzie
się przetaczać z branży turystycznej, rozrywkowej czy restauracyjnej, w
kierunku usług finansowych czy edukacyjnych. Jak twierdzi Szuljatiewa,
najpierw pracę stracą młodzi ludzie, którzy wciąż są w procesie uczenia się
firmy, i nie są w stanie wygenerować przychodów pokrywających ich pensje. Potem
nożyce pomkną w górę drabiny płac, tnąc nawet stanowiska w zarządach.
Już teraz w firmach headhunterskich, w Stanach
Zjednoczonych, znikają oferty pracy dla wykwalifikowanych specjalistów.
To tylko pokazuje trend, w którym zmierza obecnie rynek. Jeśli pierwsza fala
perturbacji ekonomicznych, towarzyszących wirusowi, uderzyła w klasę
niższą, druga dosięgnie w dużej mierze klasy średniej.
Dalsze konsekwencje redukcji nie trudno sobie wyobrazić,
niższe zatrudnienie oznacza niższą konsumpcję, co spowoduje kolejne zwolnienia
i ograniczenia działalności. Klasyczna spirala, którą może powstrzymać duży
zastrzyk pieniędzy. Oczywiście, rządowych.
Oby tym razem został on dużo lepiej i celniej
zaadresowany, aby przynosił korzyści i uspokojenie sytuacji, a nie rozkręcenie
kolejnej historycznej katastrofy. Tylko czy to jest w ogóle możliwe,
żeby Stany Zjednoczone wydrukowały jeszcze więcej długu, pozostając stabilną
gospodarką?
Póki co sekretarz skarbu zapowiedział, że podwyższone zasiłki dla
bezrobotnych będą wypłacane do końca lipca.
Komentarze
Prześlij komentarz