Piłowanie gałęzi trwa

Ekonomia na życzenie ma - w swoich założeniach - uwolnić pracujących od kieratu etatu, dać im niezależność, elastyczność podejmowania zamówień oraz wynagrodzenia, które nie będą ograniczone przez siatkę płac. Zamiast siedzieć bezproduktywnie w firmie i czekać na zlecenie, można robić zaplanowane przez siebie czynności, będąc jednocześnie w pogotowiu gdy nadejdzie dyspozycja. Nieliczni szczęśliwcy, których usługi nie wymagają osobistego stawiennictwa, mogą podejmować pracę nawet z innego miasta lub kraju.
Brzmi fantastycznie? Cóż z tego. To kolejna mistyfikacja liberalnej gospodarki.

Platformy internetowe takie jak Uber, Lyft, Handy czy Wonolo tworzą trzon nowej ekonomii, zwanej też gospodarką na życzenie. Dzięki nim można łatwo zamówić kierowcę, montaż mebli, sprzątanie, hydraulika, czy nawet grupę sprzedawców lub ochroniarzy. To duże udogodnienie dla klientów, gdy potrzeba fachowców. Trochę gorzej ma się sprawa po drugiej stronie. Dobrze gdy usługodawcy mają pracę i traktują przystąpienie do serwisu jako możliwość na znalezienie dodatkowych zleceń. Platformy internetowe nie zatrudniają osób, których usługi polecają, na tym polega nowatorstwo ich modeli biznesowych – traktują ich bowiem jako niezależnych kontraktorów.

Oczywiście słowo klucz to nowatorstwo. Zasadniczo polega ono jedynie na stworzeniu strony internetowej i przekonanie – zarówno fachowców, jak i zleceniodawców – aby kontaktowali się jedynie za jej pomocą. Sam pomysł agencji pracy tymczasowej, która zrzesza osoby o najróżniejszych profesjach – najczęściej niskopłatnych, aby dostarczyć ich na życzenie nie jest rewolucyjny. Być może jakąś nową jakość przedstawiają platformy takie jak HourlyNerd (o której pisałem rok temu), umożliwiające wynajmowanie do pracy konsultantów, pracowników biurowych czy nawet menadżerów na godziny, bez konieczności obciążania firmowych budżetów dodatkowymi etatami.

Pomysł platform internetowych, które udostępniają pracę innych – za skromną prowizję – nie jest być może nowatorski, ale za to doskonale niszczy rynek pracy. Trzymanie fachowców na etacie w firmie jest dużo droższe dla pracodawców, niż zlecenie drobnej roboty na żądanie. Niezależnym kontraktorom nie trzeba płacić ubezpieczenia społecznego i zdrowotnego oraz składek emerytalnych. Nie odprowadzają ich też firmy wystawiające ogłoszenia w sieci. Na dodatek praca fachowca odbywa się poza ustaleniami prawa pracy i całe ryzyko spoczywa na zleceniobiorcy. Właściciele platform bogacą się, szefowie firm - korzystający z wynajętych pracowników – oszczędzają. Tylko wykonawcy prac dorywczych pozostają tak samo biedni.

Oczywiście serwisy dostarczające pracowników na życzenie też mają problemy. Na przykład Uber był pozywany w zeszłym roku pięćdziesiąt razy częściej, niż korporacje taksówkowe, które są bezpośrednimi jego konkurentami. Głównie za ignorowanie prawa pracy.

Podstawową zaletą gospodarki na życzenie ma być elastyczność, z której mogą korzystać pracownicy, dobierając sobie godziny pracy do potrzeb klientów i własnych możliwości. Zatrudnieni porzucą etaty, aby wybić się na niezależność. Być może jest coś urzekającego w tej koncepcji, szczególnie że Amerykanie mają duże kłopoty z braniem płatnych (a nawet bezpłatnych) dni wolnych podczas choroby czy ważnych wydarzeń rodzinnych. Po co jednak namawiać do rzucenia roboty i przejście na samozatrudnienie, zamiast promować bardziej elastyczne podejście do czasu pracy w ramach obecnego zatrudnienia. 
W wielu przypadkach bycie niezależnym kontraktorem ma mało wspólnego z niezależnością i elastycznością. O strukturze dystrybucji zleceń często decyduje polityka wewnętrzna platformy internetowej, a godziny wykonywania zadań najczęściej przypadają na pory największego zapotrzebowania i rzadko można je negocjować z klientem.

Innym ciekawym zagadnieniem są wynagrodzenia. Największym problemem niezależnych konstruktorów jest obawa o wielkość i stabilność dochodów. Nie sprawdza się też kolejna teza o konkurencyjności zarobków. Ludzie korzystają z platform internetowych w ostateczności, gdy grozi im spadek wynagrodzenia lub szukają pracy. Nie mogą traktować zleceń na żądanie jak podstawowego źródła zarobkowania, gdyż jest ich zbyt mało i są nieregularne.

Na początku XXI wieku wiadomo już, że praca na etat u jednego pracodawcy przez całe życie, to luksus, którego nie doświadczy znakomita większość zatrudnionych. Z powodu wydłużania aktywności zawodowej przyjdzie nam kilkukrotnie zmieniać posady. Wdrożenie na szerszą skalę ekonomi na żądanie może jednak sprawić, że trzeba będzie porzucić nadzieje na stabilne posady. Praca na zlecenie, tymczasowe zatrudnienie, jednorazowe fuchy staną się powszechne, podczas gdy firmy będą obniżać standardy wynagrodzeń oraz świadczeń w ramach redukcji kosztów. Gdy przeanalizuje się do czego może prowadzić przekształcenie dzisiejszych przedsiębiorstw na podobieństwo Ubera, ciarki przechodzą po plecach. Brak miejsca pracy, kontaktu z innymi kontraktorami i wymiany doświadczeń – totalna alienacja. Do tego pseudo elastyczność i niepewność zarobków, które nie niosą za sobą żadnego zabezpieczenia socjalnego. Pogoń do dna, za coraz niższymi kosztami działalności.
Już teraz jedna trzecia amerykańskich gospodarstw domowych, których utrzymujący zbliżają się do emerytury, nie mają żadnych oszczędności. Pomimo obciążenia zarobków obowiązkową składką zdrowotną (w ramach tak zwanego Obamacare), wielu będzie się musiało zmierzyć z wysokimi kosztami leczenia, a 33 miliony obywateli nie jest objęta opieką zdrowotną.

Niestety nasza ekonomia opiera się na konsumpcji, może przesadzonej i słusznie krytykowanej, ale ona sprawia, że zarabiamy pieniądze, a potem je wydajemy na mniej lub bardziej potrzebne produkty i usługi. To brzmi jak truizm, ale gdy świat zachodni będzie nadal redukował posady i obniżał wynagrodzenia, bo gdzieś na drugim końcu świata jest ktoś, kto będzie w stanie wykonać daną rzecz czy czynność taniej, zabraknie konsumentów. Dla kogo będą wówczas produkowały chińskie fabryki i komu będą doradzały indyjskie centra usługowe? Nie ma sensu piłować gałęzi, na której siedzi cała nasza gospodarka.

Są jednak pewne symptomy, że wszystko musi iść tylko w złym kierunku. Pojawia się coraz więcej nowych inicjatyw jak: Honor, Shyp, Luxe, Alfred, Munchery, Managed by Q, Bridj czy BlueCrew, które są gotowe zmienić reguły gry. Nie robią tego tylko po to, aby uniknąć batalii sądowych. Przyświeca im idea, że zatrudnienie pracowników, których usługi się poleca innym pracodawcom czy osobom prywatnym, jest opłacalne dla ich własnego biznesu. Okazuje się, że można zatrudnić zleceniobiorców na etat, płacić im pensję, odprowadzać emerytury, oferować płatne urlopy czy nawet opcje na akcje (w ramach premii). Warunek jest tylko jeden - trzeba dostrzec w stabilności zatrudnienia wartość dla swojego przedsiębiorstwa.

Dobry interes to taki, w wyniku którego obie strony transakcji zyskują.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polikulturalizm

Głos przeciw dochodowi podstawowemu

Czekając na drugą falę