Meandry i mielizny płacy minimalnej

Politycy lubią pozować na dobrych wujków z Ameryki, którzy rozdają pieniądze. Szczególnie gdy można pomóc osobom o najniższych wynagrodzeniach. Zawsze lepiej jest wyjść z inicjatywą podniesienia płacy minimalnej, niż być przymuszonym do jej windowania po ciężkich negocjacjach ze związkami zawodowymi. Nawet małe podwyżki zamykają usta roszczeniowym działaczom. Jednak problem płacy minimalnej jest szerszy i bardziej złożony. Nie każde podwyższenie jest korzyścią dla pracowników i warto mieć podobną myśl z tyłu głowy, gdy dyskusje o stawkach staną się znów elementem politycznej rozgrywki.

Średnia krajowa wysokość płacy minimalnej wynosi obecnie w Stanach Zjednoczonych nieco ponad 7,25 dolara za godzinę. Od stycznia 2016 roku wiele stanów podnosi lokalnie płace, celując w powolny wzrost zarobków do 10 dolarów. Jednak nawet taka kwota może być zbyt mała, aby cieszyć się życiem na przyzwoitym poziomie. Dwa stany Kalifornia oraz Nowy Jork już dziś planują, że na początku trzeciej dekady XXI wieku płaca minimalne powinna wynosić 15 dolarów.

W 2014 roku rząd federalny szacował, że podniesienie płacy do 10 dolarów pozwoli wydobyć się z ubóstwa blisko milionów obywateli. Odgórne windowanie zarobków ma istotny wpływ na funkcjonowanie gospodarki. Wyliczenia rządowych ekspertów przewidują wzrost bezrobocia o około pół miliona osób. To są realne koszty stanowych regulacji.

Trzeba wyraźnie powiedzieć, że podnoszenie zarobków, które nie wynika ze wzrostu produkcji lub efektywności może – i będzie – skutkować zwalnianiem pracowników. Podobnie ma się sprawa z ewentualną funkcją płacy minimalnej, której windowanie ma być sposobem na bardziej sprawiedliwy podział dochodów między biednymi i bogatymi.

Przede wszystkim trzeba prześledzić kwestię skąd powinny się wziąć pieniądze na podwyżki. Najlepszą metodą jest obniżenie ilości godzin pracy lub podniesienie cen produktów i usług.

Istnieje jeszcze możliwość zmniejszenia zyskowności, aby dostosować się do nowych regulacji płacowych. Tylko który z przedsiębiorców na to pójdzie, mogąc zachować przychody poprzez zwolnienie części personelu.

Problem z zatrudnionymi na płacy minimalnej polega na tym, że 1/3 z nich pracuje w małych firmach (poniżej 50 pracowników), najczęściej w sprzedaży detalicznej czy sieciach fastfoodów. Większość tego typu przedsięwzięć to sieci franczyzowe jak McDonald’s czy 7-11. Podstawowym założeniem biznesowym tych firm jest utrzymywanie się z niskich marż, a sami franczyzobiorcy zarabiają mniej niż 50 000 dolarów rocznie. Dla nich podwyżka płacy minimalnej oznacza kłopoty finansowe.

Oczywiście można powiedzieć, że dla firm wyzyskujących nisko opłacanych pracowników nie powinno być miejsca na rynku. Tylko, że upadek dużej ilości franczyz nie poprawi sytuacji zatrudnionych, otrzymujących stawki minimalne, ani tym bardziej samych przedsiębiorców. Wszyscy oni znajdą się na bruku. To spora cena jak na społecznie nośne hasła podwyżek dla najniżej uposażonych. Nawet zwolennicy wyższych płac minimalnych dostrzegają zagrożenie w windowaniu zarobków do 15 dolarów za godzinę, w kontekście możliwej utraty pracy.

Ucieczką przed redukcją etatów może być podwyższenie stawek za produkty i usługi. Badania amerykańskie pokazywały, że 1% wzrostu płacy może pociągnąć za sobą 0,4% podniesienie cen. Z kolei wyższe ceny uderzają zarówno biednych, jak i bogatych – nie spełnia się więc postulat o zmniejszaniu nierówności. Na dodatek wystarczy, że dane usługi i produkty będą zajmować w portfelach ludzi zamożniejszych mniejszy udział, a osiągniemy wspaniały efekt podatku regresywnego. Mimo podwyżki płacy minimalnej, osoby z niższymi zarobkami bardziej odczują wzrost cen, spowodowany wyższymi zarobkami.

Ekonomista z Uniwersytetu Stanforda, Thomas MaCurdy, który badał wpływ wzrostu płacy minimalnej na poziom zatrudnienia i wysokość cen produktów oraz usług, przychyla się do ustalenia stawki godzinowej na 8,80 dolara i to przy założeniu, że gospodarka się rozwija. Wzrost do 15 dolarów – w przypadku stagnacji – może przynieść efekt przeciwny do zamierzonego. Również Alan Kreuger – doradca ekonomiczny prezydenta Obamy – wolałby, aby politycy temperowali swoje zapędy i ograniczyli podnoszenie płacy minimalnej do 12 dolarów.

Ekonomiści uważają, że lepszym rozwiązaniem jest zmniejszanie obciążeń podatkowych dla najniżej zarabiających. W Stanach Zjednoczonych obowiązuje Earned Income Tax Credit, który jest formą wsparcia dla pracujących i posiadających dzieci. Przy niskich lub średnich dochodach, w zależności od ilości potomstwa, państwo refunduje lub zwraca nadpłacony podatek. Jest to wyjście naprzeciw postulatom równoważenia dochodów za pomocą systemu skarbowego. Oczywiście rozwiązanie ma swoje wady, jak rozbudowane progi otrzymania wsparcia czy biurokratyczne procedury, ale jest pomocą wyraźnie adresowaną do mniej zamożnych. Zebrane dzięki skali progresywnej środki są redystrybuowane w dół, do najbardziej potrzebujących. Ewentualne podniesienie kwot wsparcia nie niesie za sobą obawy o redukcje etatów, jak ma to miejsce w przypadku wzrostu płacy minimalnej.

Podobnym rozwiązaniem, o którym już wspominałem wielokrotnie jest dochód podstawowy, który – jeśli kogoś razi jego egalitarność – mógłby być odbierany lepiej uposażonym w ramach podatków progresywnych. To jednak jest jeszcze pieśń przyszłości dla konserwatywnej w swych postawach ekonomicznych Ameryki.

Z drugiej strony – o czym pisałem wczoraj – pracodawcy mogą sięgnąć po broń ostateczną, czyli automatyzację produkcji czy usług. Przy rosnących kosztach płac i spadku cen podzespołów, wkrótce może się okazać, że nie będzie dla kogo podwyższać najniższych stawek.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polikulturalizm

Głos przeciw dochodowi podstawowemu

Czekając na drugą falę