Przeliczmy wszystko na pieniądze

Jakiś czas temu władze miejskie San Francisco testowały pomysł na płatne wynajmowanie parków miejskich jako zamkniętych przestrzeni na prywatne uroczystości. Fala krytyki, jaka spłynęła na władze municypalne, kazała im na szybkie wycofanie się rakiem z inicjatywy, ale pozostały dwie sprawy. Niesmak oraz pytanie: na ile jesteśmy w stanie pozwolić w sprawie prywatyzowania przestrzeni publicznej.

Zaskakująco duża ilość gruntów – parków, placów czy deptaków, które kiedyś były w publicznym władaniu, przechodzą w prywatne ręce. Czasami istnienie właściciela jest niezauważalne, jak w przypadku jednej z największych otwartych przestrzeni Europy, okolic londyńskiego dworca Kings Cross. W innych miejscach otwarte skwery czy place zabaw, zamieniają się w płatne parki z atrakcjami.

Dużo częstszym zjawiskiem – znanym z naszych blokowisk czy apartamentowców - jest zamykanie placów czy skwerów na użytek wewnętrzny właścicieli mieszkań. Istnieje cały trend architektoniczny, wbudowywania w grodzone osiedla fragmentów ogrodów czy enklaw zieleni, nawet w miastach, które mają mało tego typu infrastruktury otwartej dla wszystkich mieszkańców.

Działanie władz San Francisco, które pilotażowo postanowiły dzierżawić wspólną przestrzeń da się łatwo wytłumaczyć. Cięcia w sektorze publicznym dotyczą też pieniędzy miejskich. Jeśli istnieje możliwość zebrania dodatkowych funduszy za wydzielenie fragmentu parku pod prywatną imprezę, to każdy znający realia samorządowego życia zagłosowałby za. Można sobie jednak zadać pytanie – skoro chwilowo nie musimy odpowiadać za miejską kiesę – co będzie gdy znajdzie się ktoś na tyle majętny, że wynajmie miejsce publiczne na stałe? Czy redukcję przestrzeni publicznej można w ogóle wycenić? Czy istnieją jeszcze jakieś obszary, które w ramach gospodarki rynkowej, mogą być publiczne i otwarte dla wszystkich? Hej, a może fakt, że wchodzimy na krakowskie Planty czy do warszawskich Łazienek za darmo, to jest jakieś horrendalne marnotrawstwo wspólnego majątku?

Na przykład rząd Wielkiej Brytanii wprowadził pakiet reform Business Improvement Districts, który daje deweloperom prawo zadośćuczynienia – formę opłaty wyrównawczej – gdy mają zabezpieczyć przestrzeń dla świadczenia usług innych niż przewidywali. Na przykład miejsce na przedszkole lub park w obrębie posiadanych gruntów, na których planowano postawić tylko bloki. Jest to dość kontrowersyjny pomysł i spotkał się z licznymi protestami, ze względu na przedkładanie interesów inwestorów ponad potrzebami społeczności lokalnej. W pewnym sensie dobrą egzemplifikacją są problemy warszawskiego Wilanowa, gdzie deweloper bez odpowiedniego nadzoru zabudował całą przestrzeń blokami, nie zostawiając miejsca na obszar użyteczności publicznej. We współczesnym świecie coraz częściej inwestorzy projektują zamknięte kompleksy mieszkaniowe, jednak to dostęp do przestrzeni wspólnej i otwartej powinien być atrakcją, decydującą o wartości użytkowej. Tym bardziej szkoda, że nie dbają o to zarówno władze samorządowe, jak i deweloperzy.

Obrona publicznej przestrzeni przed prywatyzacją mobilizuje bardziej zaawansowane społeczeństwa do projektowania rozwiązań, zapobiegających zakusom zachłannych inwestorów. Na przykład podczas rewitalizacji nabrzeża w Hamburgu, warunkiem wydania pozwolenia na przeprowadzenie prac przez Unilever, było otwarcie dla wszystkich chętnych parteru nowej siedziby. Z kolei w gminie Emmen, w Holandii, mieszkańcy dostali zgodę na zarządzanie przestrzenią publiczną, a władze lokalne – posiadające odpowiednie środki finansowe – dostosowały budżet pod potrzeby wspólnoty.

Nie jestem pewien czy nasze władze lokalne są gotowe na tak dalekie otwarcie. Pomysł budżetów partycypacyjnych to wciąż nowość, do której muszą się przekonać obie strony. Myślę, że zostawienie wszystkiego pod kontrolą urzędników może doprowadzić do sytuacji rodem z San Francisco.

Ideologia gospodarcza, która każe przyglądać się każdej złotówce i szukać oszczędności w środkach publicznych, może doprowadzić do inicjatywy sprywatyzowania tego co jeszcze pozostało. Ekonomia wkracza coraz częściej w sfery, które do tej pory były zarezerwowane dla ludzkich odruchów. Po co podwozić autostopowiczów, skoro można złapać chętnych na Blablacarze. Podrzucić sąsiada samochodem do pracy? Może jako kierowca Ubera. Ciekawe, czy niedługo będzie można w ten sposób udostępniać wolne miejsca w środkach transportu publicznego lub podawać ramię potrzebującemu. Skromna mikropłatność zastąpi nam ludzką uczynność. Nie dość, że sobie wzajemnie pomożemy, to jeszcze zarobimy.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polikulturalizm

Głos przeciw dochodowi podstawowemu

Czekając na drugą falę