Przypływ podnosi łódki, ... ale nie wszystkie

Od czasu najgorszej recesji z 2008 roku, po dziś dzień, indyjskie PKB wzrosło o prawie 64%. Niewyobrażalny skok, jak na kraj o tej skali ekonomii. Gospodarka, która rozwija się w tak szaleńczym tempie powinna przynosić jakieś korzyści zatrudnionym. Od 2008 do 2015 roku, według danych Banku Światowego, dochód krajowy na głowę mieszkańca wzrósł z 1 022 do 1 581 dolarów. Niestety, według raportu przygotowanego przez Hay Group, realny wzrost płac w tym samym okresie wyniósł zaledwie 2 promile.

Autorzy badania utrzymują, że winą za zaistniałą sytuację należy obarczyć rządy z New Delhi, które nie dbały o tworzenia wysokowartościowych miejsc pracy. W pierwszej kolejności nie udało się przyciągnąć wystarczającej ilości zagranicznych inwestorów, którzy mogliby wspomóc skok jakościowy na rynku zatrudnienia. Dla porównania w tym samym okresie czasu pensje Meksykanów czy Chińczyków wzrosły o 9 i 10 procent.

Z drugiej strony ambitny plan reform premiera Narendry Modiego (rządzącego od niemal 2 i pół roku), które mają zmierzać do przekształcenia Indii w światowego lidera nowych technologii na bazie rodzimego biznesu, napotyka na trudności legislacyjne (duża liczba potrzebnych aktów prawnych) oraz kadrowe (brak szkolnictwa na odpowiednim poziomie dla potrzebnej rzeszy potencjalnych pracowników). Żeby sobie wyobrazić ogrom planowanych przez rząd przekształceń na rynku pracy, warto przede wszystkim zwrócić uwagę na jego wielkość – 860 milionów zatrudnionych. Znakomitą większość stanowią średnio i nisko wykwalifikowani robotnicy, których pensje - w najlepszym razie - nie zmieniają się.

Jak zaznaczają konsultanci, autorzy raportu, Indie są krajem o ogromnej rozpiętości w zarobkach. Największej spośród krajów rozwijających się i rozwiniętych. Najubożsi zarabiają 30% mniej niż przed recesją, co przy braku ogólnego ruchu płac oznacza, że najbogatsi podnieśli swoje zarobki o 30%.

Jeśli Indie – których szacowana ilość osób w wieku produkcyjnym w połowie XXI wieku będzie największa na świcie, przekraczając 1,1 miliarda – nie zaczną rozwijać inwestycji w sektorach pracochłonnych, mogą pozostać rezerwuarem taniej siły roboczej. Będzie to potencjalnie niebezpieczeństwo dla indyjskiego społeczeństwa i ekonomii. Wzrośnie rozwarstwienie majątków, a jednocześnie kraj wypadnie z wyścigu o najbardziej innowacyjną gospodarkę.

Indie potrzebują szarpnięcia, które wyzwoli ich kraj z zacofania i pchnie na nowe ścieżki rozwoju. Stąd planowane z rozmachem reformy indyjskiej administracji centralnej. W dłuższej perspektywie konkurowanie niskimi kosztami pracy nie przyniesie sukcesu gospodarczego. W sytuacji gdy pojawią się roszczenia płacowe, inwestorzy przeniosą produkcję lub usługi gdzie indziej, lub wprowadzą maszyny – co podniesie poziom bezrobocia. Indyjskie władze zamiast walczyć z innymi państwami o bieżące miejsca pracy, chcą sięgać po te, które zostaną stworzone w przyszłości. Temu mają służyć pomysły na rozwój edukacji zawodowej. Ma to być rozwiązanie, które będzie w stanie w krótkim czasie dostarczyć ręce - a zwłaszcza mózgi - do pracy, sektorom gospodarki, które zgłoszą zapotrzebowanie

Indyjskie plany są ambitne, jednak świat dąży do automatyzacji produkcji i usług. Jestem ciekawy, czy Indie – dzięki obecnym reformom - staną się w przyszłości światowym centrum pracy czy krajem wykształconych frustratów z powodu jej braku.

Patrząc z innej perspektywy, można zobaczyć jak nieprecyzyjne są dane dotyczące wzrostu PKB, nawet liczonego per capita. Z zewnątrz wydaje się, że mieszkańcy Indii powinni czerpać korzyści z niespotykanej dynamiki koniunktury ekonomicznej. Tymczasem przeważająca większość z nich pozostaje uboga. Niech będzie to przestrogą dla tych, którzy wierzą w moc statystyki. Fakt, że wskaźniki prezentują się optymistyczne, nie musi przekładać się na odczucia społeczeństwa.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polikulturalizm

Głos przeciw dochodowi podstawowemu

Czekając na drugą falę