Podatkowy mit, który trwa

W szumie informacyjnym, który towarzyszył ujawnieniu zrębów amerykańskiej reformy podatkowej – jak plotka niesie, dokument ma rozmiar jednej kartki A4 – na pierwszy plan wybiła się informacja o znaczących obniżkach podatków: dla korporacji (z 35% do 15%), drobnych przedsiębiorców (z nawet 39,6% do 15%) oraz najlepiej zarabiających obywateli (z 39,6% do 35%). Skala redukcji może budzić zazdrość naszych rodzimych biznesmenów, ale Donald Trump w kampanii prezydenckiej, wyraźnie podkreślał, że będzie dążyć do złagodzenia obciążeń fiskalnych.

Jednak według mnie najciekawszą propozycją jest jednorazowa abolicja na środki pieniężne zdeponowane na zagranicznych kontach międzynarodowych korporacji. Jeszcze w połowie zeszłego roku szacowano, że jest to około 2,5 biliona dolarów, od których – w razie transferu gotówki do Ameryki – należało się fiskusowi 35%. Nie ma jeszcze sygnałów, czy firmy będą mogły w pełni przeznaczyć środki na dowolne cele, czy administracja zmusi je do inwestycji pieniędzy w Stanach Zjednoczonych. Przypomnę, że poprzednia abolicja, której celem miało być inwestowanie w spółki zakończyło się jedynie skupieniem przez korporacje własnych akcji.

Redukcja podatków ma swoje plusy i minusy. Z pewnością przy nowych stawkach obciążeń fiskalnych trudniej będzie korporacjom ulegać pokusie ucieczki do tańszych lokalizacji, gdyż – z formalnego punktu widzenia – krajów o niższych podatkach jest mało. Oczywiście zawsze pozostaje kwestia bezpośrednich negocjacji z lokalnym rządem, w celu uzyskania korzystniejszych stawek – niż nominalne, a przelewanie zysków do spółek zależnych w rajach podatkowych pozostanie w modzie, ale nie będziemy już raczej świadkami ekwilibrystycznych fuzji amerykańskich koncernów z partnerami z Irlandii, Finlandii czy Szwecji.

Za obniżką podatków dla najlepiej zarabiających – oraz korporacji – przemawia, według dokumentów Białego Domu, chęć pobudzenia rynku wewnętrznego, która spowoduje wzrost konsumpcji, zaś to się przełoży na wzrost popytu na towary i usług, a więc zwiększy zatrudnienie. W efekcie, dzisiejsze uszczuplenia budżetu, będą w przyszłości procentować wyższymi przychodami, gdy gospodarka znów zacznie się szybciej rozwijać. Powyższe rozwiązanie jest znane, opisane w literaturze (towarzyszy mu zazwyczaj krzywa Laffera) i często stosowane przez neoliberalne władze. Ma tylko trzy podstawowe mankamenty: nie działało, nie działa i - co więcej - nie zadziała w przyszłości.

W 1988 roku Martin Feldstein (dyrektor biura budżetowego Kongresu) i Douglas W. Elmendorf (główny ekonomista Ronalda Reagana), napisali wspólnie rozdział „Deficyty budżetowe, zachęty podatkowe oraz inflacja: zaskakująca lekcja z ożywienia w latach 1983-84”, będący fragmentem szerszej publikacji Narodowego Biura Badań Ekonomicznych (NBBE). W wyniku przeprowadzonych przez siebie badań, wspomniani powyżej autorzy upierali się, że cięcia w podatkach dla firm oraz najwyżej zarabiających obywateli - dokonane przez administrację prezydenta na początku lat 80-ych – nie miały praktycznie żadnego wpływu na wzrost gospodarczy kraju. Zasadniczym powodem ówczesnego ożywienia amerykańskiej ekonomii była decyzja Fedu o obniżce stóp procentowych.

Przed latami 70-tymi generowanie pieniędzy dla budżetu było bardzo proste. Im większe podatki tym większe wpływy. Tymczasem w połowie lat 70-ych pojawiła się teoria makroekonomiczna zwana ekonomią podażową. Zakładała ona, że bardziej efektywny wzrost gospodarczy jest zależny od inwestycji w kapitałowych, przy jednoczesnym likwidowaniu barier rynkowych. Zwolennicy, poczynając od doradcy ekonomicznego Nixona - Herberta Steina, prawdziwego ojca pomysłu Arthura Laffera czy dziennikarza Jude’a Winniski’ego, który rozsławił idee ekonomii podażowej, argumentowali, że obniżka stóp podatkowych od dochodów osobistych, zysków przedsiębiorstw oraz zysków kapitałowych – przy wsparciu polityki monetarnej banku centralnego - zapewni wzrost gospodarczy i da – w dłuższej perspektywie - większy wpływ do budżetu, niż podwyżka danin fiskalnych.

Analizy Feldsteina i Elmendorfa stoją tym samym w jawnej sprzeczności z głoszoną - przez konserwatywnych polityków w Stanach Zjednoczonych, i chyba niestety większością naszych specjalistów od finansów publicznych - doktryną neoliberalną. W jej ramach obniżenie podatków od osób najbogatszych ma pobudzać konsumpcję, a zatem napędzać koniunkturę i generować wzrost gospodarczy. To właśnie pierwsze lata prezydentury Reagana są uznawane przez neoliberałów za wzorzec na miarę metra z Sevres.

Błędne połączenie dwóch zdarzeń, które jak się okazuje, nie miały ze sobą nic wspólnego spowodowało, że raz po raz kolejne ekipy rządzące – nie tylko w Stanach Zjednoczonych – używają tego narzędzia w nadziei na szybki efekt. Oczywiście na próżno. Dziesięciolecia nieudanych prób majstrowania przy polityce fiskalnej powinny zmusić do refleksji, czy aby rozwiązanie, po które sięgamy wywiera jakiś wpływ na sytuację gospodarczą kraju poza ograniczaniem dochodów państwa i bezprecedensowym bogaceniem się najlepiej zarabiających.

Mimo kolejnych cięć stóp podatkowych, nie osiągnięto zakładanych celów. Nie pobudzono ponad naturalnego wzrostu gospodarczego i nie podniesiono wpływów do budżetu, które zrównoważyłyby straty z powodu obniżki podatków. W przypadku Stanów Zjednoczonych wzrost ekonomiczny był raczej efektem działań Fedu (czyli banku centralnego), stojącego za ekspansywną polityką monetarną, która doprowadziła w końcu do urośnięcia i – niestety - pęknięcia bańki na rynku nieruchomości, co było przyczynkiem do Wielkiej Recesji. Z efektami błędnych decyzji, jakie wówczas zostały podjęte, musiał się zmierzyć cały świat, nie tylko gospodarka amerykańska. Jednak lekcja nie została odrobiona. Kolejna administracja podąża dobrze znaną drogą. Dalsze obniżanie dochodów budżetowych będzie owocowało jedynie jeszcze mniejszą siłą oddziaływania rządu na ewentualne kryzysy ekonomiczne. Nie mówiąc o koniecznych cięciach w nakładach na edukację, programy wojskowe, ochronę środowiska czy rewitalizację infrastruktury.

Jak ładnie ujął to William G. Gale, dla The Brookings Institution : Wyraźnie widać, że cięcia podatkowe dla gospodarstw domowych czy przedsiębiorstw, o wysokim dochodzie, nie przyniosły wzrostu gospodarczego na poziomie federalnych, tudzież stanowym w Stanach Zjednoczonych, a także w żadnym innym kraju.

Z badań Thomasa Pikettego, Emmanuela Saeza i Stefani Stantchevej, opublikowanych w 2011 roku (złożonych również w NBBE), wynika że cięcia w amerykańskich podatkach od najwyżej zarabiających (w sumie ponad 40 punktów procentowych), dokonane w latach 1960 – 2010 przełożyły się na identyczny wzrost gospodarczy, co w krajach, w których ich nie dokonano (lub zrobiono to na dużo mniejszą skalę).

Pomimo całej wiedzy teoretycznej i kilku przykładów empirycznych, administracja Donalda Trumpa postanowi jeszcze raz sprawdzić, że ekonomia podażowa nie działa, a mechanizm opisywany krzywą Laffera – pomimo zachęcających krągłości – jest fantasmagorią. Dzisiejsze ograniczenie dochodów budżetu nie da w przyszłości wyższych przychodów.

Bogactwo nielicznych nie przełoży się na dostatek całego społeczeństwa. Średnia dochodów może pójdzie w górę, ale mediana spadnie. Jak wspomniałem już powyżej, amerykańskiej administracji nie będzie stać na podtrzymywanie najważniejszych przedsięwzięć w szczególności na inwestycje w infrastrukturę, edukację czy ochronę zdrowia.

Badani przez Gallupa Amerykanie popierają idee wzrostu podatków od osób zamożnych i zwiększenia ochrony zdrowia na poziomie federalnym. To bardzo ciekawe, że przy takich odczuciach społecznych prezydentem została osoba, działająca w przeciwnym kierunku. Już teraz wiadomo, że likwidacja Obamacare będzie ciosem dla przedstawicieli klasy niższej i średniej, a zyskają tylko najbogatsi Amerykanie. Złośliwi komentatorzy twierdzą, że głównym beneficjentem zmian podatkowych będzie sam prezydent i jego rodzinne imperium.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polikulturalizm

Głos przeciw dochodowi podstawowemu

Czekając na drugą falę