Jak to z danymi było...

Od początku XXI wieku wiadomo już, że praca na etat, u jednego pracodawcy, przez całe życie, to luksus, którego nie doświadczy znakomita większość zatrudnionych. Stała praca nie opłaca się przede wszystkim pracodawcom, szczególnie tym zapatrzonym w obniżanie kosztów. Dla lepszej elastyczności wolą oni zatrudniać na zlecenia, umowy, czy „zachęcają” do zakładania własnych firm.

Sformułowanie elastyczność pracy stało się kluczem, dzięki któremu otworzyły się liczne portale i aplikacje, łączące szukających zajęcia z potencjalnymi zleceniodawcami. Całe zjawisko przyjęło nazwę sharing economy, czyli gospodarką współdzielenia. Z grubsza polega to na tym, że oferujący pracę – zamiast ponosić całość ryzyka związaną z prowadzeniem działalności gospodarczej i bycia niezależnym właścicielem, dzieli się nim ze zleceniobiorcami. Ot i cała tajemnica.

Zaraz po Wielkiej Recesji, sharing economy stała się szczególnie modna. Zwalniani etatowcy szukali jakiegokolwiek zajęcia, więc tłumnie wystawiali swoje oferty na portalach i w aplikacjach. Wydawało się, że „praca” na żądanie stanie się szybko dominującą formą świadczenia usług.

Najnowsze analizy dostarczone przez Amerykańskie Biuro Statystyki Pracy (ABSP) rzucają nowe światło na kwestię alternatywnych form zatrudnienia. Odsetek osób, które nie pracują bezpośrednio w firmach lub nie chodzą regularnie do pracy (miedzy innymi: niezależni wykonawcy, kontraktorzy czy pracownicy tymczasowi) – maleje.

Spadek nie jest przesadnie imponujący. Od 2005 roku, gdy odsetek szukających zajęcia w gospodarce współdzielenia był najwyższy – 10,9% ogółu siły roboczej, zmniejszył się do 10,1%. Jednak oficjalne dane z ABSP stoją w sprzeczności z badaniami dwóch znanych ekonomistów Katza (Harvard) i Krugera (Princeton), którzy jeszcze dwa lata temu szacowali procent zatrudnionych w gospodarce na żądanie na blisko 16%. Co więcej twierdzili oni, że większość nowotworzonych miejsc pracy przypada właśnie na sharing economy.

Przez ostatnie lata pojawiło się sporo opracowań, które – teraz w świetle oficjalnych danych – być może wyolbrzymiały skalę zjawiska. Nawet raporty przygotowane przez największe firmy z branży gospodarki dzielenia się mówiły, że wkrótce odsetek siły roboczej, która znajdzie u nich zajęcie sięgnie 30% ogółu, a wśród najmłodszego pokolenia nawet 50%.

Rozbieżności w danych pomiędzy naukowcami, a statystykami z ABSP wynika z wielkości próby, która dostarczała wiadomości. Akademicy, z racji ograniczonych funduszy, zbierają informacje z kilku wybranych przedsiębiorstw, czy obszarów rynku, które nie muszą być reprezentatywne dla całej gospodarki. Tak właśnie było w przypadku wspomnianych powyżej panów Katza i Krugera. Zastosowali oni inną metodę doboru próby oraz odmiennie sformułowali pytania badawcze.

Z kolei ABSP brał pod uwagę tylko podstawowe źródło utrzymania. Gdy ktoś miał etat, ale po pracy dorabiał rozwożąc pizzę lub naprawiając klimatyzację, nie był brany pod uwagę jako beneficjent sharing economy. Istotną różnicę stanowi też podejście do pracy krótkoterminowej. Według statystyków znalezienie zajęcia na 3 miesiące lub na zastępstwo, to automatycznie stałe zatrudnienie. To samo dotyczy pracy sezonowej.

Najnowsze dane od ABSP mogłyby być kubłem zimnej wody na rozgrzane głowy wieszczących o końcu etatów i złej sytuacji na rynku pracy. Jednak biorąc pod uwagę sposób doboru próby, może się okazać, że z analizą statystyczną jest tak jak z ostatnimi odczytami o amerykańskim bezrobociu – rekordowo niskim – na poziomie 3,9%. Tyle, że z jakiegoś powodu pracujący stanowią tylko 62,8% siły roboczej.
Wystarczy odpowiednio poustawiać i zinterpretować cyferki, aby opis rynku pracy miał dwa zupełnie inne oblicza.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polikulturalizm

Głos przeciw dochodowi podstawowemu

Czekając na drugą falę