Przymus zyskowności
Według definicji prosto z Wikipedii, gospodarka rynkowa to rodzaj gospodarki, w której decyzje o
zakresie i sposobie produkcji podejmowane są przez podmioty gospodarcze, kierujące się swoim interesem i postępujące zgodnie z zasadami racjonalności
gospodarowania.
Z kolei kapitalizm
– bazując na tym samym źródle – jest systemem opartym na prywatnej własności
środków produkcji i w konsekwencji czerpania
z nich zysków, oraz na swobodnym
obrocie dobrami w ramach wolnego rynku.
Tak więc, w przypadku przedsiębiorstw prywatnych, najważniejsze jest skupienie się na osiąganiu
zysków dla swoich właścicieli. Dostarczanie klientom produktów czy usług,
dbanie o dobre samopoczucie pracowników czy troska o ochronę środowiska, są
istotnymi czynnikami, pod warunkiem, że współgrają z celem głównym –
generowaniem profitów.
Każda decyzja
biznesowa, podejmowana w organizacji, ma wspólny priorytet: osiągnąć jak największy zysk dla
akcjonariuszy. Oczywiście, gdyby
powyższy cel został zakomunikowany pracownikom wprost, bardzo trudno byłoby w
nich wzniecić zapał i entuzjazm do pracy ponad siły. Dlatego spółki mają
swoje misje, a menadżerowie motywują zespoły, opowiadając im o wyjątkowości ich
zadań, a także dostarczanych przez nich produktów i usług.
Nie zrozumcie mnie źle, rozwój przedsiębiorstw jest ważny.
Ich innowacyjność popycha świat do przodu, daje zachęty do projektowania nowych
produktów, obniża koszty, czasem ma zbawienny wpływ na środowisko.
Jednak żyjemy w
systemie, w którym spółki są przede wszystkich rozliczane z dotrzymania celów
finansowych. Szczególnie gdy są notowane na giełdach, a ich właścicielami
są fundusze inwestycyjne, oczekujące zysków, którymi będą się mogły pochwalić
przed swoimi udziałowcami. Spirala się rozkręca, a wraz z nią nacisk na ciągły rozwój i nieustające
poprawianie wyników.
Problem nie dotyczy już samych spółek giełdowych. Kapitalistyczna presja - na bycie zyskownym
- dotyka również innych branż czy dziedzin, które nie miały do tej pory
potrzeby na generowanie profitów. Mówimy więc o dochodowości jednostek służby zdrowia, ośrodków kultury (teatry, domy kultury) czy szkół wyższych.
Jak to ładnie ujął John C. Havens, na łamach Quartza, charakter popularnego parametru, którym
opisujemy stan gospodarki danego państwa, PKB
(produktu krajowego brutto), polega na
skupieniu się na wzroście – najlepiej wykładniczym – oraz wydajności. Zarządy
spółek, jak również rządy, nie traktują zatem priorytetowo kwestii
środowiskowych i społecznych. Obie
zagadnienia rzutują bezpośrednio na wartość PKB, nie są mierzalne, więc – w
szerszej perspektywie – są nieważne.
Powtórzę – choć wielokrotnie pisałem o tym na blogu – korporacje są skupione na maksymalizacji
zysków, aż 93% z nich przeznaczają na wypłaty dla akcjonariuszy. Jeszcze
pół wieku temu, właściciele dostawali „tylko” 50% profitów. Reszta była reinwestowana
w przedsiębiorstwa. Winą za obecny trend
obarcza się drapieżny neoliberalizm początku lat 90-tych.
Podobno teraz
jesteśmy bardziej świadomi. Rozmawiamy o ukrywaniu dochodów przez
międzynarodowe molochy i polityce podatkowej państw z doktryną wyścigu do dna, która
zmniejsza wpływy do budżetu. Dostrzegamy negatywne skutki globalizacji w
krajach rozwiniętych, z malejąca aktywnością zawodową i rosnącym wykluczeniu
społecznym. Zwracamy baczniejszą uwagę na ochronę klimatu, zanieczyszczenie
powietrza i oceanów. Mamy świadomość rabunkowej działalności gospodarczej
krajów rozwijających się, niszczącej środowisko naturalne, konkurujących niskim
kosztem płacy. Szkoda, żeby cała para
poszła w gwizdek...
Tym bardziej, że – jak ostrzega Kevin Roose, na łamach New
York Timesa – wielkie korporacje wydają fortuny
na automatyzację swoich operacji i procesów wewnętrznych. Liczą, że milionowe nakłady na sztuczna
inteligencję i algorytmy, pozwolą im
zaoszczędzić miliardy na pensjach pracowników. Zaoszczędzić, by akcjonariusze mieli jeszcze większe zyski.
Warto mieć na uwadze, że korporacje są maszynkami do produkcji pieniędzy dla swoich
akcjonariuszy. To nie ich fanaberia. Po to zostały stworzone, do tego
obliguje ich prawo i z tego są
rozliczane. Skoro więc mówimy o złych korporacjach, miejmy z tyłu głowy myśl, że za ich działaniami stoją właściciele.
I w dzisiejszych skomplikowanych czasach nie są to jacyś pojedynczy krezusi –
demiurgowie naszych losów, ale fundusze
inwestycyjne, w tym też emerytalne.
Zanim do dojdzie do mojego ulubionego paradoksu, czyli nasz
własny fundusz inwestycyjny (czy emerytalny), w którym gromadzimy oszczędności
na jesień życia – w pogoni za większymi zyskami – może uznać, że nasze miejsce
pracy jest zbyt kosztowne i w ramach kolejnej fali reorganizacji poleci
prezesowi naszej spółki je zautomatyzować,
może zauważymy, że stworzyliśmy świat naczyń połączonych.
Rządzi nami przymus
zyskowności, wywołujący szereg negatywnych czynników. Odczuwamy pogorszenie
warunków życia. Trudniej o dobrze płatną pracę, więcej osób musi dorabiać, aby
wiązać koniec z końcem. Pojawiają się depresje i lęk o przyszłość własną oraz
kolejnych pokoleń. Do tego dochodzi degradacja środowiska, pociągająca za sobą
globalne ocieplenie i zmiany klimatyczne.
Tworzymy sobie
toksyczne warunki egzystencji, po to, aby co kwartał zaspokoić coraz bardziej
wygórowane życzenia akcjonariuszy. Żyjąc tak dalej ani się obejrzymy, jak
te liczby się odwiną i dadzą nam wszystkim solidnie w twarz.
Może to nas otrzeźwi...
Komentarze
Prześlij komentarz