Brytyjska prywatyzacja

Koronowirus jeszcze na dobre nie został pokonany, a już rządy kolejnych państw ochoczo otwierają gospodarki i znoszą obostrzenia, przerażone stratami ekonomicznymi, wywołanymi przez pandemię. Tymczasem kilka miesięcy siedzenia w domu, albo przynajmniej ograniczeń w codziennym życiu, spowodowały u wielu osób refleksję, że świat - w którym żyjemy – jest daleki od ideału. Ba, jest nawet daleki od bycia znośnym.

Wzrost bezrobocia, spadek produkcji, upadek znanych przedsiębiorstw czy bankructwo firm usługowych (kawiarni, restauracji, siłowni) wydają się normalnymi zdarzeniami, towarzyszącymi kryzysom gospodarczym. Jednak pandemia pociągnęła za sobą – co najmniej – 350 tysięcy istnień ludzkich (w ujęciu globalnym). Wydaje mi się, że właśnie strach przed utratą życia, powoduje, że powinniśmy inaczej spojrzeć na otaczający nas świat i przewartościować cele, do których podążamy.

Okazuje się, że nasza ułuda panowania nad światem, jest niezwykle krucha. To co braliśmy za kontrolowanie otoczenia, ograniczało się do planowana przyszłych zdarzeń w kalendarzu oraz wypełniania dnia dobrze ułożoną rutyną.

Koronawirus nie tylko zweryfikował życie osobiste, ale też mocno testuje nasze rozwiązania gospodarcze i społeczne, każąc nam jeszcze raz odpowiedzieć na pytania, czy naprawdę wszystko co było przed pandemią było w porządku i działało jak należy, czy może – w ramach budowania nowej rzeczywistości – warto odrzucić kilka paradygmatów. Na przykład ten, że prywatne jest lepsze.

George Monbiot z brytyjskiego Guardiana pokazuje na przykładach, jak bardzo ingerencja władz korporacyjnych w porządek publiczny, osłabiła działanie państwa. Prywatyzacja, komercjalizacja, projekty państwowo-publiczne, outsourcing i offshoring, które przez lata były promowane w obszarze publicznym, aby zdynamizować gospodarkę, w momencie zderzenia z koronawirusowym kryzysem, ograniczyły zdolność administracji do radzenia sobie z trudnościami.

Jednym z najgłośniejszych skandali na Wyspach była kwestia oddania części zasobów rezerw strategicznych (szczególnie środków ochrony osobistej: maseczek, rękawiczek czy odzieży ochronnej) w ręce międzynarodowej korporacji. Akurat tak się nieszczęśliwie złożyło, że tuż przed pandemią firma była w trakcie przejmowania przez inną spółkę i w nie zapłaciła czynszu za magazyny. Możliwość korzystania ze zgromadzonych zasobów przez NHS została zablokowana z powodu sporu sądowego pomiędzy właścicielem hurtowi i nowym najemcą.

Konflikt pomiędzy dwoma pomiotami, którym dano w zarządzanie rezerwy kryzysowe państwa spowodował braki sprzęt na linii frontu walki z wirusem, a co za tym idzie wystawił na ryzyko zdrowie, a być może i życie pracowników służby zdrowia, którzy leczyli chorych bez należytego zabezpieczenia. W praktyce zbudowano system, który nie brał pod uwagę potrzeb bezpośrednio zainteresowanych, a jedynie obniżał koszty i – jak widać – rozmywając odpowiedzialność.

Pandemia poddała też próbie brytyjski system zaopatrywania służby zdrowia w najpotrzebniejszy sprzęt i materiały. Okazuje się, że publiczne kontraktowanie stworzyło piramidalne łańcuchy od producentów do pracowników medycznych, pełne pośredników, prawników i konsultantów, przy minimalnym – niemal nieobecnym - nadzorze administracji, która dysponuje przecież pieniędzmi podatników.

W przypadku pandemii zaowocowało to kompletnym chaosem, bo środki potrzebne na cito: grzęzły w labiryncie zamówień, nie spełniały warunków specyfikacji lub rozpływały się po drodze, jak to miało miejsc w przypadku firmy doradczej Deloitte, która przy okazji opiniowania zamówienia na środków ochrony osobistej dla służby zdrowia, próbował coś wyszarpać dla swoich konsultantów.

Nagle się okazało, że sprzęt medyczny i ochronny, który powinien być składowany, monitorowany, nadzorowany, sprawdzany i uzupełniany, podlegał najbardziej zawodnej – ale jakże oszczędnej w koszty produkcji i magazynowania – zasadzie just-in-time.

Pandemia obdarła ze złudzeń wszystkich tych, którzy uważali, że brytyjski system opieki zdrowotnej - tak sprawnie sprywatyzowany w latach 90. XX wieku - wymaga tylko „lekkiego” uregulowania. Domy opieki społecznej oraz usługi opieki domowej, będące niegdyś w gestii władz lokalnych, oddano w ręce prywatnej inicjatywy, która ostatnio – w ramach licznych kolejnych konsolidacji – zmniejszała zakres działania, bo wymagania pensjonariuszy i właścicieli cały czas się rozjeżdżały. Nietrudno zresztą zgadnąć czyje było na wierzchu.

Tu już nawet nie chodzi o to, że brytyjskimi staruszkami zajmowali się emigranci zatrudniani na zero-godzinowych kontraktach, przez spółki wydmuszki rejestrowane w rajach podatkowych. Kłopot polegał na tym, że wszyscy o tym wiedzieli, akceptowali ten fakt, po cichu licząc, że jakoś to się wszystko ułoży. W przyszłości.

Oczywiście pandemia obnażyła niedostatki i trudności służby zdrowia i systemu opiekuńczego, ale nietrudno zauważyć, że problem nie dotyczy tylko jednej dziedziny życia.

Sprywatyzowane telekomy i kolej działają inaczej, niż sobie tego życzyli dawni prywatyzujący i   dzisiejsi konsumenci. Mieszkańcom dużych metropolii być może przyniosło to korzyści. Konkurencja spowodowała spadek cen i zwiększenie wachlarza usług, ale w przypadku prowincji sytuacja jest bardziej dramatyczna.

Zarówno firmom transportowym, czy teleinformatycznym, nie opłaca się utrzymywać połączeń, ani wysokiego standardu usług pojedynczym osiedlom położonym z dala od głównych szlaków. Cóż z tego, że w procesie komercjalizacji zgodziły się one świadczyć serwis wszystkim obywatelom. Szybka kalkulacja kosztów - i porównanie ich z oczekiwaniami właścicieli co do przyszłych zysków - spowodowała, że państwo i tak musi dotować dociągnięcie światłowodu do dalej położonych gospodarstw, jak i utrzymywać nierentowne połączenia autobusowe i kolejowe.

Wszystko według zasady sprywatyzować zyski, upaństwowić koszty.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Polikulturalizm

Głos przeciw dochodowi podstawowemu

Czekając na drugą falę