Czy warto pomagać każdemu?
Pod koniec XX wieku i na początku bieżącego duża część
amerykańskich korporacji znalazła prosty sposób na obniżenie – zbyt
wysokich ich zdaniem – stawek podatku od przedsiębiorstw.
Jedną z opcji było przejęcie spółki zagranicznej,
operującej w tej samej branży (lub tuż obok), ale koniecznie w państwie o
niższych podatkach korporacyjnych. Po udanej fuzji, amerykańska firma
przenosiła główną siedzibę do kraju spółki przejmowanej, a następnie
płaciła tam podatki.
Drugi pomysł był mniej subtelny, ale również skuteczny. W
kraju o niskich podatkach zakładało się spółkę zależną, która kontrolowała
operacje międzynarodowe koncernu. Bardziej odważni wybierali od razu
Bahamy, ci bardziej strachliwi Irlandię (stąd cud gospodarczy małego kraju z
przełomu wieków).
Oba rozwiązania miały swoje dobre i złe strony. Pozytywem
było niższe opodatkowanie, które w samo w sobie generowało większe zyski,
dodatkowo okazało się, że handel czy świadczenie usług poza Ameryką też może
być opłacalne. Minusem całej sytuacji było gromadzenie na zagranicznych
kontach korporacji olbrzymich gór gotówki, z którymi nie dało się niczego
zrobić.
Inwestycje w obcym kraju, odpadały. Ściągnięcie pieniędzy do
Stanów oznaczało objęcie ich podatkiem korporacyjnym – 35%. To byłaby zbyt bolesna
strata. Trzeba dobrze się wczuć w dramaturgię sytuacji. Spółki miały
setki milionów na zagranicznych kontach, ale ich oddziały w Stanach musiały
korzystać z kredytów (często pod zastaw zagranicznych pieniędzy).
Wiadomo jednak nie od dziś, że jak trwoga to do …
Republikanów.
W 2004 roku, za złotych czasów prezydenta Georga W. Busha, ogłoszono
wyjątkowy, jednorazowy program repatriacji zagranicznej gotówki. Wspomnę
tylko, że zakładano wówczas, że ściągnięte środki posłużą na inwestycje,
większą ilość miejsc pracy, rozwój przedsiębiorstw. Niestety. Kasa poszła na
premie, wykup własnych akcji i przejęcia konkurencyjnych spółek.
Wspomniałem, że program był jednorazowy?
To dobrze, bo pod koniec prezydentury Baracka Obamy, sytuacja
zaczęła się powtarzać. Dzięki dobrej koniunktorze, zagraniczne konta
amerykańskich przedsiębiorstw były obciążone niebotyczną kwotą 2,4 biliona
dolarów. Oczywiście nikt nie chciał transferować ich do domu, przy
nieprzychylnej postawie amerykańskiej skarbówki.
Wraz z wybraniem Donalda Trumpa repatriacyjna maszyna
ruszyła. Najpierw obniżone podatki korporacyjne z 35% do 21%. Następnie prezydent
- licząc, że zagraniczne pieniądze zostaną zaangażowane przez korporacje
w jego plan budowy Wielkiej Ameryki - ogłosił „jednorazowy” pogram
ściągnięcia gotówki do ojczyzny. Dla góry grosza, która urosła do tego
czasu do 2,7 biliona dolarów, obniżono podatki do 8%.
Oczywiście, żeby nie było żadnych nieporozumień. Pieniądze
zostały przeznaczone na identyczne cele, jak w roku 2004. Żadnych
inwestycji, rozwoju, nowych miejsc pracy czy poprawy warunków zatrudnienia. Skupiono
akcje, przejęto kilka spółek, wypłacono premie. Rozczarowany Donald Trump
nazwał owe praktyki „obrzydliwymi”.
Ale co to byłaby za historia, gdyby nie miała happy endu.
Obecnie, w dobie koronawirusa, który dewastuje światową
gospodarkę, pomoc państwa – za pośrednictwem banku centralnego, Rezerwy
Federalnej – staje się kluczowym czynnikiem, mogącym zaważyć nad
przyszłością niejednej korporacji. Ku zdumieniu amerykańskich podatników pojawiła
się propozycja, żeby spółki, które wcześniej wyniosły się zagranicę, aby płacić
niskie podatki – również mogły sięgnąć po rządowy ratunek. Wystarczy, że
duża część operacji firmy - lub większość zatrudnionych -nadal była związana ze
Stanami Zjednoczonymi, a FED skupi zaległe lub bieżące obligacje.
Gdyby tego było mało, Biały Dom proponuje, że każda z
firm, która wróci z działalnością operacyjną, i zacznie zatrudniać obywateli
Stanów Zjednoczonych, mogła liczyć na dalszą obniżkę podatków od
przedsiębiorstw, z 21% do 10,5%. Jak donosi Laura Davidson z Bloomberga,
główny doradca ekonomiczny Trumpa, Larry Kudlow twierdzi, że trzeba nagradzać –
a nie karać - spółki, które podejmą się tworzenia miejsc pracy w Ameryce.
To ciekawe i niecodzienne podejście. Na przykład kraje
europejskie jak Francja, Wielka Brytania czy Dania odmówiły wsparcia
firmom, które rejestrowały nawet część działalności w rajach podatkowych. Unikanie
podatków ma wykluczać je z pomocy, finansowanej przez podatników. W
Stanach Zjednoczonych przyjęto – jak widać - inne podejście.
Uderzenie koronawirusa w amerykańską gospodarkę było z
pewnością bardziej spektakularne. W niecałe 6 tygodni liczba
bezrobotnych urosła do rekordowych 36 milionów. FED zaczął drukować
pieniądze i rozdawać je na prawo, i lewo. Wsparcie mają otrzymać bezrobotni,
przedsiębiorstwa, a nawet zwykli obywatele.
Setki miliardów dolarów płyną nieprzerwanym
strumieniem, i nie zawsze trafiają tam gdzie trzeba. Cześć stanów nie
ma środków na wypłaty ubezpieczeń dla bezrobotnych. Jednorazowe czeki
- po 1200 dolarów - utknęły w bankach, które spłacają najpierw długi
wierzycieli zanim przekażą im pieniądze. Istnieją też przypadki, że pomoc
dla małych i średnich przedsiębiorstw otrzymują – nie wiadomo czemu –
potęgi typu Los Angeles Lakers czy spółki notowane na nowojorskiej giełdzie.
Część tego typu przypadków nagłośniono i pieniądze
zostały zwrócone. Zrodziło to zresztą presję na instytucje federalne, żeby uważnej
adresować pomoc i sprawdzać beneficjentów, a przynajmniej publikować listy
spółek objętych pomocą, z wyszczególnieniem kwot. Ciekawe, jak Amerykanie
zareagują na wsparcie dla firm, które przez lata unikały płacenia podatków.
Komentarze
Prześlij komentarz